Autobus podskakiwał na żwirowej drodze, a jego szyby pokrywała warstwa kurzu, gdy późnoletnie słońce przebijało się przez pola. Clara położyła dłonie na kolanach, ściskając wyblakłą płócienną torbę z całym dobytkiem.
W wieku trzydziestu jeden lat pogodziła się z tym, że w jej mieście nazywano ją „nienadającą się do małżeństwa”.
Nie dlatego, że brakowało jej wdzięku – jej delikatne rysy i zamyślone oczy emanowały cichym pięknem. Ale od dzieciństwa ciemne znamię przesadnie zdobiło jej policzek i szyję, piętnując ją jako obiekt niekończących się szeptów. Dzieci patrzyły na nią, sąsiedzi współczuli, a dorośli porozumiewawczo się uśmiechali.
„Masz szczęście, że ktoś cię w ogóle chce” – krzyknęła jej ciotka tego samego ranka. „Pan Harold może nie jest księciem, ale ma ziemię, stały dochód i jest chętny. To twoja szansa, żeby przestać być ciężarem”.
Clara stłumiła łzy, nic nie mówiąc. Lata pomagania w sklepie ciotki nauczyły ją, że milczenie jest bezpieczniejsze niż bronienie się. Teraz „wysłano” ją, by poślubiła mężczyznę, którego nigdy wcześniej nie widziała – rolnika o reputacji rosłego, powolnego i niedokończonego.
Kiedy autobus z drżeniem zatrzymał się przed skromnym domem, Klara poczuła napiętą pierś. Wysiadła, szczupła i blada w swojej prostej sukience. Na podwórku stał krępy mężczyzna z rudawymi włosami i okrągłymi okularami zsuwającymi się z nosa. Jego koszula szarpała guziki, policzki lekko się rumieniły – obraz człowieka należącego do ziemi.
„Panna Claro?” Jego głos był łagodny, ostrożny. „Jestem Harold Turner. Witam.”
Za nim miła kobieta o srebrnych włosach — jego matka, Edith — uśmiechnęła się ciepło.

