Nie miała pojęcia, że ​​kobieta, którą upokorzyła, była matką jej szefa-miliardera, o którym myśleli, że nie żyje.

Tego ranka Juliet obudziła się w swoim klimatyzowanym pokoju w kwaterach służbowych STC na Banana Island. Wszystko wokół niej lśniło i było nowe, co stanowiło jaskrawy kontrast z trudną sytuacją starszej kobiety. Ciężko pracowała, aby zasłużyć na to życie, powtarzając sobie codziennie: „Zasłużyłam na to”. Jadąc do pracy czarnym samochodem służbowym z przyciemnianymi szybami, czuła się niezwyciężona, gdy strażnicy witali ją przy bramie.

W swoim mieszkaniu na Banana Island Juliet przeglądała komentarze, trzęsąc się rękami. „Okropność! Ona nie ma serca!”. Te słowa piekły ją w oczy. „Powinni ją zwolnić”. Sfrustrowana rzuciła telefon na kanapę i zaczęła chodzić po salonie. „Nikt nie rozumie” – wyszeptała. Wyglądała jak żebraczka. Skąd miałam wiedzieć?

Ale w głębi duszy wiedziała, że ​​to nie ignorancja, tylko duma. Wypiła wodę, ale gardło miała suche. Położyła się, ale jej oczy pozostały otwarte, przesiąknięte obrazem twarzy staruszki – miękkiej, połamanej i poplamionej jedzeniem.

Tymczasem Johnson siedział przy łóżku matki w ultramodernistycznym szpitalu w Lagos, a w powietrzu unosił się sterylny zapach antyseptyku. „Mamo” – powiedział, trzymając ją za rękę. „To ja. To Johnson, twój syn”.

Madame Olivia spojrzała na niego zmieszanym wzrokiem. „Johnson?” powtórzyła, testując imię na języku. Powoli uśmiech przebił się przez mgłę jej wspomnień. „Johnson, mój chłopcze”. Łzy spływały po policzkach Johnsona.

„Tak, mamo. Myślałam, że cię straciłam.”

Ale jej uśmiech zniknął. „Nie wiem, co się ze mną stało. Nie wiem, jak wyszłam z domu. Znam tylko głód. Codzienny głód”.

Johnson delikatnie ścisnął jej dłoń. „Nie zmuszaj się. Jesteś już bezpieczna. Dowiem się, co się stało”.

Za drzwiami żona Johnsona, Amara, patrzyła ze łzami w oczach i w milczeniu modliła się o powrót do zdrowia swojej teściowej.